Pewnego dnia, wiele lat temu, wchodząc do ogólnodostępnej stołówki zobaczyłem coś i usłyszałem. I właśnie o tym, co usłyszałem i zobaczyłem, opowiem wam, nie zmieniając imion i nazwisk.
Spoza wyspy, wprost w nurt rzeki,
Na olbrzymią przestrzeń fal
Wypływają malowane
Ostrodziobe Czółna…
Pieśń o Stieńce Razinie.
Wiktoru F.
Ciemnosinym i gęstym całunem nakryła noc przeciwległy brzeg zatoki z jego polami, na których rosły arbuzy, różnej wielkości – od małych jak śliwki po olbrzymie jak serce byka – pomidory i ogórki chowające pod cieniem własnych liści swoje fallusy z delikatnymi kolcami. W gęstości nocy znikły uchodzące aż pod niebieski horyzont jaskrawożółte słoneczniki.
Noc przepełzła przez zatokę zamazawszy kontury przycumowanych łodzi obramowanych zwierciadłem wody. Przykryła sady i winnice z zatopionymi w nich maleńkimi domkami zbudowanymi zgodnie z podlegającym kontroli partyjnej projektem, który nie zezwalał ani na metr szerzej czy wyżej.
Ostatni promyk słońca zamarł w oknach ostatniego piętra ogromnego betonowego bloku mieszkalnego i rozpalił niby ogień na tle nadchodzącej ciemności nocy.
Ze skweru dochodził odgłos grających w domino. Obok wolnostojącego jednopiętrowego budynku gromadzili się amatorzy składkowego. U góry, nad oknami budynku, był wielki napis: STOŁÓWKA OGÓLNODOSTĘPNA, zaś na drzwiach, wewnątrz, od strony
korytarza wisiała skromna tabliczka w postaci małego kwadratowego kartonika polecająca konsumentowi po godzinie dwudziestej stołówkę jako restaurację. Mimo to po wyznaczonej godzinie i później był to ten sam stołówkowy wystrój z
kwadratowymi stolikami na cienkich metalowych nóżkach pomalowanych na czarno, stojącymi pod wysokimi witrażami w głuchej białej ścianie, na której przez krótki czas były malowidła. Przejeżdżający przypadkowo zagraniczni turyści fotografowali
je w całości i fragmentami wraz z nędznym bufetem, który przetrwał, a w którym były, jeśli przetrwały do wieczora, zimne dania.
-Patrz, student!
-Wchodzisz na trzeciego? – zapytał Stieńka Razin i wskazując na chłopaka o okrągłej twarzy, powiedział: – Borii nie wolno. Siada za kierownicę.
-Mnie też nie wolno – odparł student.
-Chory, czy co? – zapytał Tola, artysta malarz, ostrzyżony na pałę, z grubymi szkłami okularów w masywnej rogowej oprawie, przez które patrzył zawsze niezauważającym wzrokiem.
-Uprawiam sport – odrzekł student.
-Student, a gdzie ty uprawiasz? – dopytywał się Tola, patrząc gdzieś w dal.
-Na Uniwersytecie Moskiewskim.
-Znowu zdałeś egzaminy jak ekstern? Śpieszyłeś się do niej? – zapytał Boria.
Student przechyliwszy na bok głowę, patrząc na Borię zmrużonymi oczyma, odpowiedział z uśmiechem:
-Do Warii. Jutro idziemy do USC – i zapytał – A ty , Tola skończyłeś malowidła w stołówce?
-Teraz malowidła można zobaczyć- tylko na zdjęciach w KGB, a o zezwolenie na ich oglądanie poproś Błażisa – zamiast Toli odpowiedział Stienia Razin.
Stienia już teraz widział siebie rankiem następnego dnia z pochmurną gębą, z łupiącym łbem i obrzydliwymi mdłościami. Wysłuchawszy w milczeniu łajań Kławy, po przyjściu do pracy będzie kręcił się wokół plansz, pośród skrawków szablonów,
plącząc się i przewracając słoiki z farbami i powtarzając sobie pod nosem jej mądre, w swej prostocie, słowa:
-Pić trze-ba mniej! Mniej trze-ba pić!
-Tola, może dzisiaj też nie będziemy pili?
-Niepewnie spytał Stienia.
Tola, patrząc gdzieś obok Stieni, splunął w milczeniu. Za tym milczącym zignorowaniem kryła się myśl: – Ty przecież Razin! Stieńka Razin! Jak mogłeś tak powiedzieć?
Stienia od dzieciństwa żył z imieniem bohatera Stieńki Razina, starał się być podobnym do niego. Wystarczyło tylko powiedzieć: – Stienia, przecież ty Razin – Stieńka Razin – a Stienia starał się być godnym tego imienia. Później, w wojsku na wieczornej zbiórce, każdego wieczoru, kiedy dowódca wywoływał go po nazwisku – Razin! – cały dwuszereg zamierał, a Stienia występował krok do przodu i z godnością wypowiadał – Jest! A kiedy po raz pierwszy w samolocie z otwartym lukiem przelatywali wysoko, wysoko nad równymi kwadratami pól przeciętymi cienką i krętą jak żmija rzeką i instruktor krzyknął – Razin! Przygotować się! Poszedł! – Stienia nie mógł nie zrobić kroku w otchłań, przecież był Stieńką Razinem.
Nagle, nieoczekiwanie pojawił się Jasza z gitarą. Zawsze pojawiał się nagle, jak powiew wiatru w martwej ciszy. Bo oto wszystko zamarło, nic się nie chwieje, a gdy nagle poruszą się trącone liście, to wnet znowu wszystko zamiera.
-Jasza – przedstawił się studentowi wyciągając rękę i mrużąc półślepe oczy. Uśmiechnął się cienkimi wargami ukazując rzadkie brzydkie zęby. Z powodu zawsze przymrużonych oczu i przylepionego uśmiechu cała jego twarz była pocięta
zmarszczkami, a owinięta była poplątanymi i sterczącymi w różne strony kłaczkami dawno niemytych włosów. Przedstawiwszy się, dodał niespodziewanie – Mistrz szachowy.
Jednak Jasza posiadał jeszcze jedną zaletę – pisał wiersze i śpiewał pieśni. On urodził się z tym i bez tego nie byłoby Jaszy.
W repertuarze Jaszy była pieśń bardzo bliska Stieni, której zawsze był gotów słuchać – to pieśń o bohaterze Razinie, który wszedł do historii, a nazwisko jego, już od pierwszej klasy, znało wielu na dość sporym terytorium planety mówiącej
wieloma językami. Pisano o nim książki i dźwięczała muzyka napisana przez cenionych kompozytorów. Imię bohatera Stieńki Razina wysławiano zarówno w prozie jak i w poezji. Któż nie zna Stieńki Razina? Stieńka Razin, posiadając ogromną
siłę fizyczną i wiarę w siebie, bronił pokrzywdzonych i uciemiężonych i poprowadził ich do boju.
Jasza, chodź z nami, właśnie organizuję wino – powiedział Stienia.
Jasza pił tylko wino, dobre wino.
-Bardzo dobre wino ma staruszek, który mieszka na rogu Gruszowej -rzekł Tola i krzyknął za oddalającym się Stienią – Niech ci da z piwnicy! Ma tam wyśmienite wino!
Tola zawsze wiedział gdzie znaleźć dobre wino lub inne mocniejsze napitki domowego wyrobu. Wystarczyło mu przejść się po nieznanej mu ulicy i już, jemu tylko znanym wyczuciem, mógł wskazać w którym domu one się znajdują.
-Walusza, butelkę wódki i zagrychę-zwrócił się Stienia do stojącej za kontuarem kelnerki w białym fartuchu, z blond włosami wciśniętymi pod białą czapkę sterczącą na czubku głowy.
Na zielonym plastykowym blacie stołu obramowanym aluminiowym paskiem Wala postawiła brązową tacę ze złocistymi pierogami i kiszonymi ogórkami.
-Znowu wczorajsze -powiedział z niezadowoleniem Stienia -tymi pierogami można grać w ping ponga. Swojego Wasię karmisz takimi pierogami, że palce lizać. Częstował mnie. Tak go karmisz, że z pewnością śpi całą noc jak suseł.
-Przecież tamte pierożki domowe, a te są ze stołówki. A o Wasię, Stienieczka, ty się nie martw, kiedy będzie mi potrzebny, to go obudzę.
Oparłszy się łokciami o blat stolika i podparłszy dłońmi podbródek, Wala pochyliła się do twarzy Stieni i zanuciła miękkim śpiewnym głosem:
-Stienieczkaaa, kiedyyy biegałeś za spódniczką Kławki, to żeś mnieee nieee widziaaał, ha?!
-Walusza! Zaćmienie! Rozumiesz, padło mi na oczy – odparł Stienia wodząc dłońmi przed twarzą.
-A teraz? Przeszło ciii?! – i podniósłszy się gwałtownie Wala powiedziała z irytacją – a teraz wsuwaj pierożki! Kławki pierożki!
-No, Walusza, przecież nie wiedziałem, że babcia nauczyła cię piec takie … Trzeba było wtedy poczęstować.
-Wala, przynieś dwa kompoty dla niepijących- poprosił Tola.
-Kapuśniak i kasze – jedzenie nasze. Igor Talkow mówi, że dopiero w wieku dziewiętnastu lat dowiedział się, że ziemniaki to dodatek, a nie danie -powiedział z uśmiechem Jasza.
-No już nie mów tak! Była kuchnia i to jeszcze jaka! Pamiętasz rozmowę Ambrożego z Foką? O porcjach sandacza i sielawach w srebrnych kokilkach z szyjkami rakowymi i świerzym kawiorem. O jajkach cocotte z pieczarkowym pure i o filecikach
z drozdów -odparł student.
-To u Miszki Bułhakowa? No i gdzie to wszystko dzisiaj? -spytał ze zdziwieniem Stienia patrząc na stół z wczorajszymi pierogami.
-Upadek kultury pociąga za sobą jeszcze inne straty. O kulturze ludzi można sądzić według projektów domów, które sobie budują i jak przygotowują sobie posiłki. Nie na darmo mówi się o sztuce kulinarnej. Bo cóż, kiedy Wala zacznie
rzucać mięsem, to jej dzieci nawet pierogów nie będą mogły upiec – odrzekł student.
-Paszka, mąż Lubki, mój sąsiad mówi, że najważniejsze to dostać -cegłę i mieć z czego zrobić dach, bo resztę to pierwszy lepszy dureń zrobi-powiedział Stienia.
-Tak mówi? To poradź Paszce, żeby sąsiadowi wyciął wyrostek robaczkowy. Przecież Paszka kastruje wieprze, to i z tym sobie poradzi.
-To mnie ma wyciąć? Nie odważy się. Zarżnie -odparł zamyślony Stienia.
-Też tak myślę-zarżnie-poparł Stienię student i kontynuował -Domu też nie zbuduje, co najwyżej szopę, w której mieszkać będzie niezręcznie, a dlaczego, tego Paszka też nie będzie wiedział.
-Babka Łuszka takie kiełbasy robi. Stołówkowym daleko do nich. Częstowała, kiedy wnuka Wańkę do wojska żegnała-powiedział z uśmiechem Jasza.
-Gdyby babka stała na rynku, to by całe miasto tam do niej waliło. Nie pójdzie jednak Łuszka na rynek. Kaukazcy nie pozwolą jej handlować-rzekł Stienia.
Wszyscy w milczeniu zgodzili się ze Stienią mając w pamięci niedawną historię, która przydarzyła się Kiriłowi.
Kirił postanowił zająć się biznesem. Podszedł do sprawy bardzo poważnie i z doświadczeniem. Przy pomocy Lusi – bibliotekarki przeczytał nawet jedną zagraniczną broszurę na temat biznesu. I oto ostatnia strona zamknięta.
Autobus zwiózł Kiriła z górskiej przełęczy. U jego stóp ciepłe fale przetaczały drobne krągłe kamienie, szlifując je do ideału i tworząc niepowtarzalne kształty. Kirił wspiął się po krętych górskich ścieżkach, wypił kieliszek za sukces, uścisnął dłoń kontrahenta i po chwili znów siedział przy oknie autobusu pełznącego w górę po wąskiej górskiej drodze wciśniętej w skałę. Daleko, daleko w dole widać było czubki palm, malutkie domki jak dla lalek i przeplatające się w skomplikowanym wzorze nitki ścieżek. I oto już za oknem brzozowe zagajniki, a za kilka minut jazdy w górę – rosły już olbrzymie, jak w tajdze, sosny. A potem znów w dół i w dół do Kabardinki z jej pachnącymi plantacjami herbaty.
-Nie wtykałbyś nosa, Kirił, do nieswoich spraw – powiedział stolarz Fiodor zagryzając wypity kieliszek wódki.
Oblewali właśnie skończoną pracę nad zamówionymi przez Kiriła akwariami dla kwiatów, które pachniały jeszcze świeżo heblowanym drewnem, w które oprawiono szkło.
-Może ty byś mu przynajmniej odradziła – zwrócił się do żony Kiriła stawiając szklankę na stole – bo będziesz składać u mnie zamówienie – i dodał: – Dla ciebie, Kirił.
-Niech go tam! Nie słucha.
-A nie dobrze! Pamiętasz, Kirił, tego prezesa kołchozu, gdzie stoi domek moich rodziców?
-To ten, który nie ujętą w spisie ziemię zaorał dla podniesienia wydajności z wykazanych hektarów?
-Głównie dla premii. Wielkiej premii dla wysoko postawionych pracowników partyjnych. I tak to nieudana próba jego zabójstwa skończyła się udaną awarią samochodu, w której zginął i która przerwała poszukiwania głównych autorów tych
knowań. W ich rękachjest także rynek. Tak więc w tych powiązaniach są nie tylko Kaukazcy.
Pierwsze dostarczone róże, które przywiózł z lotniska taksówkarz, w ten zimny i biały od śniegu dzień, oświetlone i ogrzane migocącym światłem świecy, rzucały ruchome cienie na tylną ściankę akwarium.
-Kacok, pracy ne możesz znaleźć?-zapytał niski Gruzin w ogromnej kaukaskiej furażce. Muslim?-zwrócił się do chudego, śniadego mężczyzny w czarnym palcie i w takiej samej ogromnej furażerce-pokaż mu!
Ten wyjął zadrukowaną kartkę zerwaną z tablicy ogłoszeń.
-Czytaj kacok. Nabór do pracy na budowę. A drugi jeszcze lepszy: na budowę komsomolską. Będziesz bohaterem! Ha? Nie chcesz być -bohaterem?! No to do huty. Będziesz dużo zarabiał, wcześniej pójdziesz na emeryturę, która będzie wysoka
i będziesz mógł u mnie kupować-.
-A ty, kacok, nie chcesz bohaterem być, dużo zarabiać i u mnie kupować?! – odparł Kirił.
-Jemu nie wolno, choruje, inwalida – powiedział chudzielec.
-A przecież tu napisane: Przyjmujemy inwalidów – powiedział Kirił.
-To jest mój rynek – rzekł ostro niski Gruzin.
-Twój rynek w Cchakaja, kacok – odparował Kirił.
-Mój rynek w Moskwie, w Mińsku, Kijowie i w Cchakaja także mój, wszędzie mój. A ty, Słowianinie głupi, nie pojmujesz tego.
-Kirił, zjednoczenie wysyła mnie w delegację na Węgry – powiedziała żona po przyjściu z pracy. – Grupa wyjeżdża jutro. Ktoś w grupie zachorował i było jedno wolne miejsce.
Po kolacji znów powrócili do rozmowy na temat wycieczki. Dziwnym wydawał się fakt, że tak szybko załatwiono wizę, która zazwyczaj wymagała starannej wielodniowej kontroli prawomyślności nie tylko obywatela wyjeżdżającego poza obręb Związku Radzieckiego, ale także bliższej i dalszej rodziny.
W chwili, kiedy wopista za szklaną przegrodą dokładnie sprawdzał paszporty, porównując enface i profile odbitych w lustrze twarzy przechodzących turystów, w domu Kiriła zadzwoniono do drzwi.
-Fiodor obiecał przyjść wieczorem – przypomniał sobie Kirił i otworzył drzwi…
-Kirił do tej pory w szpitalu – rzekł Jasza.
-Znaleźli tego, kto pobił Kiriła? – zapytał student.
-Błażis na zebraniu partyjnym powiedział: „A my wiemy kto pobił, ale szukać nikt nie będzie. Błazisa skierowali do innej pracy i teraz Toli zwrócą pracownię malarską – powiedział Stienia.
-Nie zwrócą – odparł z przekonaniem student. – Błażis nienawidzi Słowian i wszystkiego co słowiańskie. Błażis chowa pod garniturem obok partyjnej legitymacji komunisty także mundury litewskich faszystów – ojca, dziadka i sąsiadów,
którzy służyli Hitlerowi, bo podzielali i spełniali jego ideę zniszczenia innych narodowości, w tym także słowiańskich. Ojciec Błażisa, faszysta, był sądzony przez międzynarodowy trybunał jako zbrodniarz wojenny i odbywał karę w
radzieckim obozie koncentracyjnym wraz z Niemcami i Rumunami, odbudowując zniszczoną przez nich samych fabrykę – powiedział student, robiąc milcząca pauzę.
-Mówią, że Błażisa skierowali do Moskwy – dodał Stienia. – Jego dzieci, żyjąc wśród muzeów i teatrów, wyrosną na porządnych i inteligentnych ludzi.
-Tak się nie zdarza, żeby z niczego urodzić się porządnym. Żyć -wśród muzeów i teatrów to tak jakby mieć -książkę, ale mieć -to mało, należy ją przeczytać, co też nie wystarczy – należy zrozumieć -przesłanie zawarte w książce. Poeta
Jewtuszenko mówi, że inteligent może się urodzić dopiero w trzecim pokoleniu. Teraz Błażis ma gabinet na drugim piętrze Ministerstwa Spraw Zagranicznych, a jego okna wychodzą na Plac Smoleński. I właśnie teraz, w tym momencie, Błażis
będzie szkodził Brodskiemu, Wysockiemu, a także Toli i Muslimowi, próbując wplątać ich w drakę, a Fiodora pozbawi zarobków i emerytury, czekając chwili, kiedy można będzie wsadzić go do więzienia za to, że walczył przeciwko faszyzmowi
– kontynuował student.
Ocknąwszy się z zamyślenia, patrząc na płynącą w szklankę strużkę wódki, Tola zapytał:
-Student, to gdzie ty się uczysz?
Spojrzawszy uważnie na Tolę, student odparł:
-Na uniwersytecie. W Moskwie.
Przy stoliku obok, na skutek wypitej wódki, rozmowa stała się głośna. Przerywając sobie nawzajem dwie osoby próbowały mówić jednocześnie.
-Daj powiedzieć – prosił chłopak z wystającymi kość mi policzkowymi i wąskimi szczelinami mongolskich oczu.
-Czekaj – odparł rudy. – Pierwszy poranek u nas w jednostce. Pada rozkaz: kompania, pobudka! Pluton, wstawać! Drużyna, wstać! Stanęliśmy byle jak w szeregu. Stoimy, a Osetyńczyk śpi. Podbiega do niego sierżant i krzyczy: „Gabijew, pobudka!”, a ten przeciągając się pyta: „Gdzie wódka?”. „Zbudź się!” drze się sierżant. „A, skuć -się. Chętnie.” „Ja ci dam, twoja mać -, skuć się wódką!” wrzeszczy sierżant. „Pobudka!”
-Daj powiedzieć.
-Czekaj. Niech on mi powie. Regulamin wojskowy wkułeś?
-No…? – odparł młody rekrut do wojska, dopiero co wzięty ze szkolnej ławki.
-To powiedz mi co zrobisz, kiedy ktoś będzie podchodził do ciebie stojącego na warcie?
-Stój, będę strzelał!
-Zuch! Ale on, gadzina, mimo to wali na ciebie?!
-Dam w górę dwa strzały ostrzegawcze.
-Oto masz durnia, żółtodzioba! Obowiązkowo wszystkie trzy w takiego, co prze na ciebie.
-Ale to niezgodne z regulaminem. Zwymyślają potem.
-Zwymyślają, ale żywego.
-A u nas, to jeden zachorował na biegunkę, no i oczywiście wszystkich pięć -dziesięciu do okręgowego szpitala wojskowego… kwarantanna i wszystkim środki przeczyszczające…
Dźwięk struny, jak błyskawica, wdarł się w przestrzeń. Palce Jaszy przebiegły po strunach, a melodia, połączywszy się z pierwszym dźwiękiem, stopniowo rozpływała się w tej przestrzeni skutej ścianami i sufitem wspartym na kolumnach… wszystko zamarło. Z ciszy, z daleka, nabierając siły rodziła się melodia. Wszystko w tej sali złączyło się – dźwięk, płaszczyzna, linia – zrodziła się ozdobiona melodią forma, która poruszyła salę. Płaszczyzny, linie i dźwięk nabrały nowego znaczenia i oto spod białego tynku ściany widać już carskie stroje szyte złotymi nićmi, wina lejące się w srebrne puchary, dziewoje płynące jak łabędzie. Wszystko w srebrze i złocie. Trwa uczta. Ucztuje car Iwan Groźny z bojarami i nową żoną.
A w Aleksandrowskiej osadzie, mistrz opętany marzeniem o lataniu jak ptak, wspiąwszy się na dzwonnicę, widzi rozciągające się do samego Murama lasy z jeziorami i rzekami, a w lasach Kryształową Gęś, Czerwoną Garbatkę i Czerwoną Usznę. Widzi złote kopuły cerkwi. W miastach tych mistrzowie w wydmuchiwaniu szkła, wśród żartów i przegaduszek, wydmuchują z rozżarzonych i ociekających ognistych kul karafki z bajecznymi kogutami wewnątrz. Pod dłutami rzeźbiarzy ożywają bajeczne ornamenty z ptakami, liśćmi i kwiatami ozdabiające maleńkie okna na wielkich zrębach domów. Ozdabiają one i chronią zarazem mieszkańców swoim cudownym niepowtarzalnym urokiem.
Jasza trąca strunę… dźwięczy melodia rzucając w przestrzeń kolor i linie. Spod tynku, na czarnym tle, spoglądają ogromne obłąkane oczy-kule wstawione wczerep oszalałego Iwana Groźnego.
Car Iwan Groźny próbuje kościstymi, ociekającymi krwią falangami podtrzymać osuwające się ciało syna Iwana.
Dźwięczy melodia… ucztują bojarzy… leje się wino w srebrne puchary…
Wzbił się tuman kurzu spod kół carskiej karety spuszczonej, z woli cara, ze zbocza do rzeki Szarej.

W zamykającym się nad krasawicą – wczorajszą żoną Iwana Groźnego – lustrze wody zastygły odwrócone kopułami w dół dachy monastyrów wraz z drzewami i dzwonnicą Aleksandrowskiej osady.
Rozpostarłszy skrzydła skoczył mistrz z dzwonnicy Aleksandrowskiej osady i poczuł lot ptaka. Potem, później będzie inny mistrz, który będzie marzył o locie człowieka na inne planety, puszczając ogniste rakiety w mieście zbudowanym z drewna. A człowiek, postawiwszy stopę na innej planecie, nazwie krater na tej planecie imieniem jeszcze innego mistrza, którego matematyczne obliczenia wykorzystał aby dotrzeć do tej planety.
Głos Jaszy dopełnia melodię… I nagle zaczyna górować nad nią i wtedy słowa poezji, jej treść, przenikają głęboko w serce.
Dźwięczą struny… gitara płacze w dłoniach Jaszy… słowa kładą się na serce.
Klonie mój bezlistny, klonie oszroniony,
Czemu pod śnieżycą stoisz pochylony?
Co tam zobaczyłeś? Co tam usłyszałeś?
Jakbyś powędrował na przechadzkę za wieś.
I jak stróż pijany, idąc sobie drogą,
Utonąłeś w zaspie, z przymarzniętą nogą.
Ach, i ja dziś czuję chwiejność i obawę,
Nie wrócę do domu z przyjacielskiej wstawy…
Zmienia się melodia… gitara płacze… żal spotkań, a rozstań coraz więcej…
Rozgawędziła się gęstwina złota
Brzozowo-szumnym wesołym językiem.
Żurawie, ważąc się w smutnych przelotach
Już nam dalekie, nie tęsknią po nikim…
Nie zwęgli żar jarzębinowych kiści
I trawa zżółkła w ogniu tym nie spłonie..
Jak drzewo gasnąć roni cicho liście,
Tak ja na wietrze słowa smutne ronię.
Płyną smutne słowa. Płacze gitara. Palce Jaszy raz pieszczą czule struny, to znów targają brutalnie. A wtedy muzyka i słowa wnikają głęboko w duszę, na przemian głaszcząc ją i bezlitośnie rozrywając. Jęczy gitara.
Chłopak siedzący przy sąsiednim stoliku objął żylastymi dłońmi swoją rudą głowę. Widzi ten wieczór, jeden z dziesięciu niewykorzystanych dni urlopu, który otrzymał za czujność na warcie… kiedy to, przyparty ścianą lasu do kolczastego drutu, chodził wokół posterunku numer dwa, świadomie zmieniał kierunek, nagle i niespodziewanie idąc w drugą stronę. Nieoczekiwany zwrot! I oto… On! Wprost przed nim! Z rozpostartymi rękoma idzie jak po Piterskiej z uśmiechem najlepszego przyjaciela. W mgnieniu oka przeleciały mu przez myśl setki możliwych wariantów. Stój! Mimo że nie ten był niebezpieczny w tej sekundzie. Nagle, jakimś instynktem, wyczuł na sobie łapczywe spojrzenie z prawej strony, zza krzaka, który właśnie minął, nie wyczuwając jeszcze wtedy niebezpieczeństwa. Nie odwracając się i nie spuszczając zwroku z oczu idącego na niego, prawą ręką skierował lufę kałasznikowa do tyłu w dół i nacisnął spust…
Dziesięć dni, dziesięć wieczorów z Lusią…
…w wieczornym świetle lamp widać było na pierwszym piętrze jej okno oplecione winną latoroślą. Nagle dźwięk bębenka dobiegł z podwórza domu jego szkolnego kolegi. Skręciwszy w zaułek zobaczył na oświetlonej jaskrawym światłem latarni murawie długi weselny stół. Za stołem siedzieli krewni Lońki i jego daleki powinowaty ze zwisającymi długimi wąsami na wydłużonej twarzy i z wielką grdyką na żylastej długiej szyi. W dłoni z wyprostowanym małym palcem trzymał kieliszek i krzyczał głośniej od wszystkich: – Goorz-koo!
Wśród białych gladioli, w białej sukience, stała panna młoda – Lusia.
Umilkła gitara. Brzmiała ciszą pauza. Umiał Jasza tworzyć pauzy. Wyczuwał długość ciszy, która była jak czysta płaszczyzna, na której rodzi się forma w całej swej sile koloru światła i cienia. Była w sam raz i zmuszała do jeszcze bardziej plastycznego kształtowania formy na niej rozłożonej. Zastygły palce Jaszy, wyczuwając trwanie ciszy.
Z oddali, ledwie ledwie, słychać było pluskanie fali. W dźwięk ten wplątują się głosy, coraz bliżej i bliżej.
-Hej że barkę, ale razem! Hej, sama pójdzie! Pociągniem! Pociągniem!
Słychać skrzypienie drewnianej barki…
Stienia zgarbił się cały, czując, że właśnie teraz zabrzmi melodia, a za nią słowa tej pieśni, która była mu tak bliska jak nikomu innemu, jako że on także Razin – Stieńka Razin.
I oto ona! Po tamtej smutnej melodii ze smutnymi słowami, pod rękę z jękiem, który trwa nad rzeką, nagle zabrzmiała swoją mocą. Wzleciał sufit! Rozstąpiły się kolumny! I… I wypłynęły wprost w nurt rzeki ostrodziobe, malowane…
Stienia bez opamiętania oddał się tańcowi. To nie był zwykły taniec, to był taniec rytualny, któremu poddają się mężczyźni z plemienia narysowawszy bizona. Wypracowują każde drgnienie swych mięśni, podkreślając je zamachem oszczepu. A wszystko to dzieje się przed trudnym i niebezpiecznym polowaniem. Było w tym tańcu i wiosłowanie i machanie szabelką. Wszystko prawdziwe, jako że Stienia od dziecka chodził do sportowej sekcji. Krąży Stienia w rytualnym tańcu.
Student zmrużył oczy, pochylił nieco głowę i wodził wzrokiem za tańczącym Stienią. Chciał coś powiedzieć, ale po namyśle opuścił tylko jeszcze niżej głowę.
Grzmiała muzyka, rąbał szabelką Stienia.
Nagle student uniósł gwałtownie głowę i rzekł oddzielając zgłoski:
-Stie-nia, a prze-cież Ra-zin to roz-bój-nik!
Stienia jakby potknął się, złapał za oparcie krzesła i zamarł.
-Razin to rozbójnik – jak echo brzmiały słowa w uszach Stieni, który opadł ciężko na krzesło.
-Razin stanął na czele tych, którzy wałkonili się i pili, a wypiwszy zbierali się w bandy i napadali by zdobyć jedzenie i ubranie. Najpierw napadali na Turka, a kiedy car zamknął wojskiem dostęp do Turcji, Stieńka Razin powiódł ich
na kupców i przemysłowców.
Stienia próbował zaprzeczać. Ale student, patrząc na Stienię, czytał w jego myślach, przechwytywał je i raniąc głęboko uczucia Stieni perorował dalej:
-Stieńka Razin, posiadając ogromną siłę fizyczną i nieokiełznany charakter, ścinał głowy z karków za jedno złe spojrzenie.
Takiego atamana mogli sobie wybrać -tylko analfabeci i pijacy, których doprowadzały do strachu jego siła fizyczna i bezkarność poczynań. Takiego atamana wybierają sobie ludzie trzymani na siłę w głodzie. Wystarczy wtedy byle krętaczowi
rzucić- hasło, że to on będzie bił się o ich dobrobyt i już będzie ich atamanem. Dwa lata głodu i człowiek zagłosuje na każdego atamana. Dlatego właśnie wszystkie sztuczne głodowania trwały zawsze dwa lata.
Nagle, nieoczekiwanie i ostro rzucił pytanie:
-Stienia, a dlaczego utopił księżnę?!
Wszystko w sali zamarło. Student, pochyliwszy głowę i zmrużywszy oczy, zadał to pytanie tak, jakby to tutaj, w tej chwili popełniono przestępstwo, a winnym jest Stienia siedzący przy tym stoliku. W głowie Stieni zaczęła układać się
odpowiedź, która wypływała z pieśni. Te słowa były odpowiedzią. Ale student czytał w jego myślach. Splótłszy ręce na piersiach, odchyliwszy się na krześle, przymrużył śmiejące się oczy, pochylił nieco głowę i powiedział:
-Stienieczka, nie było i nie mogło być żadnego utyskiwania, każdy grabił to, co chciał.
I znowu student smagał pytaniami, które głęboko raniły Stienię:
-Czym księżna ciemiężyła Kozaków? Dlaczego Kozacy utopili księżnę?
Silny Stienia, który skacząc ze spadochronem miał tyle silnej woli, że otwierał go w ostatniej chwili, tuż nad ziemią; Stienia, który miał pierwszą kategorię w żołnierskich zapasach; Stienia, który sam mógł obronić słabszego – siedział
teraz zagubiony ze zwisającymi rękoma. A student tylko pochylił jeszcze bardziej głowę i ze zmrużonymi oczyma zadawał ciosy, jeden po drugim i nie było sposobu, aby się zasłonić. Boria siedział z napiętymi mięśniami i zaciśniętymi
pięściami. Rumieniec zalał mu szyję i barwił już policzki. Widział całą niemoc Stieni i w tej chwili głęboko nienawidził studenta.
I nagle przypomniał sobie ten wieczór, kiedy to szedł z Wareńką do kina i on Boria , przedstawiwszy Wareńce studenta, zaprosił go na film. Po seansie, kiedy szli chodnikiem, rozprawiającego Borię nieoczekiwanie zatrzymały słowa studenta:
-Boria, a ty teraz dokąd?
Boria zastygł w niedowierzaniu. Jak to dokąd? Przecież to zrozumiałe, że teraz spotkają się z chłopakami i dziewczynami i całą gromadą pójdą ulicą Wiśniową, potem przejdą Gruszową, skręcą w Winogronową i wyjdą na uśpiony brzeg rzeki,
zostawiając po prawej stronie wąskie pasmo zatoki wciśniętej pomiędzy urwiste brzegi. I zobaczą tę tajemniczość odwróconego obrazu nieba z księżycem i gwiazdami leżącymi u stóp. Dziewczyny odejdą na stronę, zdejmą kretonowe sukienki,
a chłopcy także rozbiorą się do naga i wskoczą wszyscy do tej ciepłej, rozgrzanej podczas upalnego dnia otchłani i będą płynąć i płynąć po księżycowej ścieżce. A potem, odziawszy się w suche ubrania, będą chodzić po śpiących ulicach
aż do pierwszego piania koguta na odległym prawym brzegu rzeki. Przecież to zrozumiałe. W końcu to Boria, już od dwóch tygodni, spacerował co wieczór z Wareńką.

Waria spojrzała na zakłopotanego Borię i zaśmiała się.
-Boria, a my z Warią tędy – powiedział student, zmrużywszy uśmiechające się oczy. Pochylił głowę, wziął pod rękę Warię i uprowadził ją od osłupiałego Borii.
-To gdzie ty się, w końcu, uczysz, student? – oprzytomniawszy zapytał Tola.
W ciszy, z naciskiem, cedząc słowa przez zęby, Boria powiedział:
-On, sukinsyn, uczy się w Stambule! – i nie wstając z krzesła Boria walnął pięścią w przymrużone uśmiechające się oczy studenta. Zerwał się, odrzucił gwałtownie spod siebie krzesło i przy dźwięku rozlatującej się szyby uderzył całym
ciałem. Student zrobił mały unik, przepuścił zmierzająca w jego stronę pięść i sam uderzył z dołu krótkim sierpowym. Trafił także. Chwycił Borię za rękę i obrócił go plecami do siebie. Ciężko byłoby Borii gdyby nie ten litr mleka
od miejscowych krów wypijany codziennie od samego dzieciństwa.
-Chłopi! Ej wy! Ochujeliście… czy co! Zaraz wezwę milicję – krzyknęła groźnie Wala.
Milicja w osobie dzielnicowego Mitrofanycza już obserwowała zajście, odszedłszy w cień i chowając ogienek papierosa. Mitrofanycz był zasłużonym milicjantem-profesjonalistą, więc jako profesjonaliście nie wypadało mu zjawić się w trakcie
draki. Mitrofanycz wyczekiwał tego momentu, kiedy będzie można i trzeba będzie, poprawiwszy milicyjną furażerkę, stanąć na pierwszym planie zdarzenia.
Nagle, przez rozbite okno, z głośnika wiszącego na słupie, za którym chował się dzielnicowy Mitrofanycz, do środka wpadła melodia w wykonaniu sławnego chóru Aleksandrowa. Ta słynna melodia, która była tak bliska Stieni.
Zakołysały się na falach ostrodziobe, malowane. A na nich, po nocnej pijatyce, Kozacy. Z łodzi wychodzi Kozak, a z nim jeszcze dwaj i prosto do Stieni. Ciarki przeleciały Stieni po plecach.
-Patrzcie! Przecież to dzielnicowy Mitrofanycz, a z nim dwaj posterunkowi – uradował się Stienia.
Mitrofanycz podszedł do stołu, po gospodarsku odsunął złociste wczoraj pierogi i usiadł na krześle, gdzie siedział Jasza.
-A gdzie Jasza? – ze zdziwieniem zapytał chłopak o wystających kościach policzkowych z wąskimi mongolskimi oczyma.
-Jaki Jasza? – z takim samym zdziwieniem spytał Mitrofanycz.
-Jasza z gitarą. Dopiero co siedział tu gdzie wy, na tym krześle – i chłopak zaczął zaglądać -pod stół.
-Ja już piętnaście minut obserwuję ten Bałagan i żadnego Jaszy nie widziałem i gitary także nie widziałem – rzekł Mitrofanycz.
-A to co takiego? Tutaj i teraz siedział Jasza, grał na gitarze, a Stienia pląsał z Kozakami – powiedział z wyraźnym zaniepokojeniem chłopak.
Mitrofanycz uważnie zajrzał w szczeliny oczu chłopaka o wystających kościach policzkowych i wypowiedział słowa Kławiny, które tak były znane Stieni:
-Pić -trze – ba mniej.
-Ale myśmy z nimi nie pili, a jednak sami widzieliśmy jak szli burłacy brzegiem Wołgi i słychać -było ich jęk. Widzieliśmy jak Kozacy pląsali ze Stienią i jak toczyła się z urwiska do rzeki Szarej kareta z Iwanowską krasawicą, wczorajszą
żoną Iwana Groźnego. Widzieliśmy i słyszeli. Słyszeli i widzieli…
Tola trzymając w jednej ręce butelkę, po której szlizgał się policzkiem i patrzył jednym szeroko rozwartym okiem, jako że drugie jeszcze spało, przez niedopitą gorącą zawartość butelki prosto na milicjanta, którego spytał bełkotliwie:
-To gdzie ty się u-czysz, stu-dent?
Dzielnicowy odłożył długopis i wzrokiem hipnotyzera przewiercił to oko Toli, jednakże zawartość butelki neutralizowała jego milicyjną magiczną siłę. Odwróciwszy się do posterunkowych, Mitrofanycz powiedział:
-Motocykl z przyczepą i na wytrzeźwiałkę.
Ostanie słowo w mgnieniu oka otrzeźwiło Tolę i wyraźnie powiedział:
-Na motorze nie pojadę.
-A to dlaczego? – zdziwił się Mitrofanycz.
-Dziewczyny zobaczą – odparł Tola.
Odpowiedź ta zmusiła dzielnicowego milicjanta Mitrofanycza do zastanowienia.
-Wezwijcie milicyjny gazik.
-Towarzyszu dzielnicowy, towarzyszu Mitrofanycz, nie wolno Toli do wytrzeźwiałki! – powiedział błagalnie Stienia.
-A dlaczego nie wolno?
-Zbliża się wielkie święto i sporo ideologicznej pracy – hasła na dzień urodzin Włodzimierza Iljicza – odparł Stienia.
I tu Tola znowu stracił wyrazistość mowy i zaczął powtarzać o sobie, nie wiadomo czemu, w trzeciej osobie.
-Nie wolno Toli do wytrzeźwiałki. On i-de-o-lo-gicz-ny pracownik.
-Razin, na twoją odpowiedzialność -, zabieraj go i żeby tu nawet jego ducha nie było. A wam, studenci, zagospodaruję po piętnaście dób.
Boria, patrząc na studenta, powiedział cicho:
-Student, jutrzejszy ślub to fru… fru…
Student, pochyliwszy głowę i zmrużywszy uśmiechające się oczy z sińcem koło prawego, powiedział:
-Boria, zapraszamy cię z Warią na ślub za piętnaście dni. Przyjdź.
Walentyn Efde,
Gdańsk 1999-2000r.
ilustracje autora
Opracowanie chronione prawem autorskim. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Tłumaczenie: Anna L. Fomiczowi Zbigniew M. Jankowski